piątek, 28 kwietnia 2017

Teneryfa- podróż w odwiedziny do króla wyspy- Wulkan Teide


Dopływamy do chyba najbardziej przez nas oczekiwanej wyspy- Teneryfy.
Pierwszego dnia naszych wakacji raczyliśmy się przepiękną panoramą tej wyspy i wtedy myśleliśmy "jesteśmy tak blisko a jednak przyjdzie nam poczekać parę dni. Tam też dotrzemy ale później". Już wtedy, podczas przejazdu autokarem krętymi drogami Gomery ciągle towarzyszył nam majestatyczny widok wulkanu Teide.
No i nadszedł wreszcie ten moment, nasze stopy lądują na nabrzeżu Teneryfy w porcie Sanata Cruz de Tenerife . Wyspa wita nas ciężkimi, ciemnymi skłębionymi chmurami, ale mimo to jest przyjemnie ciepło. Lekkie obawy o nieproszony deszcz towarzysza nam przez cały dzień. Opuszczamy port, docieramy na deptak wzdłuż ruchliwej drogi, tłum turystów miesza się z tłumem tutejszych turystycznych zaganiaczy oferujących wachlarz rozrywek i atrakcji. My przeprowadzamy szturm na budkę informacji turystycznej. 

Potrzebujemy zorganizować sobie transport na wulkan. Niestety jeśli chodzi o transport publiczny  jest jeden kurs dziennie "tam" z samego rana (na który my nie zdążyliśmy) i jeden kurs z "z powrotem" o 15.00. Pani w informacji proponuje nam kurs busikiem za jakieś 43 euro od osoby. Mamy 15 min na decyzje, ja kręcę nosem, że za drogo, Adi prowadzi w tym czasie negocjajcie z taksówkarzem, który za 100 euro nas tam zawiezie. Ani jedna opcja ani druga nam nie pasuje, nie mówiąc już o cenie. Wolność i swobodne może nam zagwarantować tylko wypożyczalnia samochodów. Odpalamy internet i gorączkowo szukamy wypożyczalni. Są dwie przy porcie - dobra godzina stania w kolejce- odpada. Zaczynamy dzwonić po innych wypożyczalniach w mieście. Odbiera tylko miła pani z Avisa (tak - będziemy ta firmę tu reklamować). Opowiadamy jaka jest sytuacja i gdzie chcemy jechać. Ku naszemu zdziwieniu Pani ma dla nas ostatni w jej garażu samochód za 50 euro!
Jest jeden problem -  zaawansowany poranek, trochę późno i zaczyna nam się spieszyć, a od naszego samochodu dzieli nas jakieś 2 km... biegu.
O boziu jak nam się wtedy spieszyło- biegliśmy przez te miasto jak wariaci! Oddalając się od turystycznej części miasta coraz dalej, biegniemy pomiędzy wysokim blokowiskiem. Budzimy lekkie zdziwienie wśród Hiszpanów leniwie popijających kawkę w lokalnych niewielkich kawiarniach. Tak tu docierają tylko tubylcy no i my! Wypożyczalnia znajduje się w podziemnym garażu jednego z olbrzymich bloków, przy bramie wyjazdowej stoi biurko - tak to całe biuro. Parę minut formalności i pani nas informuje, że z autem sa dwa problemy - jest półautomatyczna skrzynia biegów i odsłaniany dach! Oj jak my lubimy TAKIE problemy. 

Przed nami statystycznie dwugodzinna trasa dojazdu, doliczając postoje czas dojazdu znacznie się wydłuża. Opuszczamy miasto i jedziemy drogą nr TF-24. Droga kręta, otoczona gęstym lasem, serpentynami bardzo szybko zmienia się wysokość. W każdym miejscu wartym postoju i podziwiania panoramy zlokalizowane zostały miejsca postojowe i zatoczki. Na początku zatrzymujemy się w każdym takim miejscu. Ale w miarę szybko upływającego czasu, wybieramy już tylko te najbardziej nas intrygujące. No i co warto tu dodać w tym miejscu- co postój to zakładam na siebie jeden sweterek więcej. Po tym jak zostałam uświadomiona przez moich znajomych, pytanych o ich wrażenia z wizyty na wulkanie, ze jest tam bardzo zimno- plecak wypakowałam porządną porcją swetrów. W pewnym momencie droga robi się zamglona, potem ukazuje nam się błękitne niebo, przekroczyliśmy wysokość, na której znajdowały się deszczowe chmury!
Od tej pory mamy przepiękne widoki i jesteśmy naprawdę bardzo wysoko, zresztą o wysokości co jakiś czas przypominają przydrożne tabliczki z dokładną wysokością.
Ta okolica uznawana jest za jedno z trzech obok Chile i Hawajów najlepszych miejsc do obserwacji nieba na świecie. Jeśli macie więcej czasu można skusić się na wizytę w tutejszym obserwatorium astronomicznym.
Krajobraz z egzotycznie zielonego zamienia się w surowy i księżycowy. Jedziemy pomiędzy polami lawy, tworzącymi niesamowite formacje. Dla wędrowców- znaleźć tu można mnóstwo ścieżek i oznakowanych szlaków doskonałych na trekking.
Docieramy do parkingu przy dolnej stacji kolejki na szczyt wulkanu. Zakładamy kurtki i szaliki. Najpierw chwila stania w kolejce po bilet, ok 40 euro. I ponad godzina oczekiwana na wagonik. Do góry suną naprzemiennie tylko dwa wagoniki. Po kilku minutach podróży rozbujanym od podmuchów wiatru wagonikiem lądujemy w krainie mrozu! Zabrakło już kolejnych sweterków, a silne wiatr prawie ścina z nóg. Z górnej stacji odchodzą dwa krótkie szlaki do punktów widokowych. Wybieramy ścieżkę w lewo od stacji. Mniej wieje i znajduje się po nasłonecznionej stronie wulkanu. Przy rozwidleniu znajduje się ścieżka prowadząca na sam szczyt, stoi tam strażnik i pilnuje aby nie powołani do tego turyści na nią nie wkroczyli. Żeby tam wejść trzeba mieć stosowne pozwolenie, które jest darmowe, lecz trzeba je odpowiednio wcześnie załatwić on-line. 
Wędrujemy szlakiem, serce ściska, gorzej się oddycha, w pewnych momentach naprawdę trudno złapać oddech i szybciej się męczymy. Do tego zawiewa siarką, ale jest to największa przygoda jaka nas spotkała na wyspach. Z powrotem czeka nas kolejna długa kolejka do zjazdu w dół, marzniemy do kości. Wyziębieni wsiadamy do samochodu, wracamy droga prowadzącą do Puerto de la Cruz, planujemy odwiedzić to miasto i zjeść tam kolacje, Niestety w drodze powrotnej zaczyna lać i zastaje nas zmrok, Rezygnujemy z wizyty w Puerto. Za to zaglądamy do San Cristobal de La Laguna. Jest to miejscowość ze starówką i zabytkową katedrą. Można tam dotrzeć niewielkim kosztem tramwajem z Santa Cruz. Głodni, zmęczeni i wymarznięci w  lokalnym barze konszujemy polecanych przez obsługę kanaryjskich przekąsek, których nazw nie byłam w stanie zapamiętać. Jakkolwiek się nazywały były pyszne. Dostaliśmy rybę ze smażona papryką , potrawkę z ośmiornicy, ziemniaczki w mundurkach z oliwą. Na koniec - tankujemy auto (8 euro za cały dzień jeżdżenia!!!) i oddajemy je do wypożyczalni- parkujemy gdzieś pod blokiem, na wolnym miejscu parkingowym a klucze wrzucamy do skrzynki na listy w bramie garażowej. I tym razem spokojnym, nieśpiesznym krokiem wracamy do portu. Zresztą przekonajcie się sami jak tam jest. Poniżej galeria naszej wyprawy. Aga






























Szczyt Taide









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz